Drodzy
Zgodnie z zapowiedziami zapraszam na rozmowy teatralne o spektaklu WRÓG PUBLICZNY 13 sierpnia o 18:00, „tradycyjnie” online J Proszę o potwierdzenie obecności i rozpowszechnianie tej propozycji wśród znajomych teatromanów.
Wszystkie szczegóły znajdziecie w wydarzeniu pod linkiem:
Zapraszam też chętnych, którzy nie widzieli spektaklu, aby zapoznali się z bardzo ciekawym artykułem:
NAJSŁABSI
Coś
jest ze światem nie tak – tej diagnozie naszej noblistki odruchowo chce
się przytaknąć, ale przekora natychmiast podpowiada pytanie: a w której
to epoce wszystko było „tak”? Czy taka kiedykolwiek istniała?
Na
pewno nie był nią wiek XVI, kiedy rozgrywa się akcja Wroga publicznego. W
ostatniej dekadzie poprzedniego stulecia podróż Kolumba otworzyła przed
Europą zupełnie nowe możliwości, ale zaraz potem wybuchła i
błyskawicznie szerzyła się epidemia syfilisu (czy przywleczonego z
Ameryki, to nie jest pewne), budząc wspomnienia straszliwej „czarnej
śmierci” i myśli o rychłym końcu świata – mijała przecież połowa
drugiego tysiąclecia ery chrześcijańskiej. Savonarola, natchniony
kaznodzieja, piętnował zepsucie i nawoływał do poprawy samą głowę
chrześcijaństwa, papieża Aleksandra Borgię. Ten zaś widział kryzys
Kościoła i zapowiadał jego reformę, ale cóż – na odnowiciela moralnego
słabo się nadawał (wybrano go na Ojca Świętego, tymczasem był zwyczajnym
ojcem, dbającym o swe biologiczne dzieci).
Renesansowi papieże
zachowywali się jak świeccy politycy, a ich podwładni, biskupi, wcale
się od nich nie różnili. Wszyscy pochodzili z książęcych rodów, więc
nawet mszy nie chciało im się odprawiać, i wyglądało na to, że głównym
ich zajęciem jest… kolekcjonowanie biskupstw. Było to zabronione, ale
nie takie rzeczy można obejść dzięki pieniądzom. Niemałym, dodajmy,
toteż gdy Albrecht Hohenzollern, arcybiskup Magdeburga, zapragnął zostać
jeszcze arcybiskupem Moguncji, zapożyczył się naprawdę solidnie i same
dochody nie wystarczyłyby mu na spłatę długu. Jego doradcy od marketingu
postawili wtedy na handel odpustami i objęli nimi grzechy zarezerwowane
dotąd dla papieża, a nawet na grzechy zmarłych, pokutujących w czyśćcu.
Ręka rynku sięgnęła, rzec można, w zaświaty.
Choć handel odpustami
krytykowany był od dawna, trwałby jeszcze długo, gdyby utrzymywano go w
jakichś rozsądnych granicach. Albrecht najwyraźniej je przekroczył i
potrzeba było tylko kogoś, kto powie: dość! Był nim syn wzbogaconego
chłopa, zakonnik augustiański Marcin Luter. Z tez, których wbrew
legendzie nie przybił na drzwiach kościoła w Wittenberdze, najważniejsza
głosiła, że drogą do zbawienia nie są ofiary ani posty, lecz mocna
wiara. Dzięki wynalazkowi druku Luter stał się znany w Niemczech, a
czując poparcie narodu, nie dał się skłonić do odwołania tez, ale
przeszedł do ataku na papiestwo. Samo masowe poparcie nic by pewnie nie
dało, gdyby nie wziął go pod opiekę elektor saski, bo i książętom Rzeszy
nie podobały się poczynania hierarchii.
Reformator nie przewidział
jednak wszystkich wniosków, które ludzie wysnuli z jego pism. Mówił o
wolności sumienia, kwestionował przywileje duchownych, a co z innymi
swobodami, z innymi stanami? Pojawiły się żądania zniesienia wszelkich
przywilejów, po paru zaś latach chłopi wystąpili przeciw nadużyciom
szlachty, co przerodziło się w wielką antyfeudalną rewoltę. Luter
najpierw apelował do obu stron o pokój; później, przerażony perspektywą
anarchii, wezwał do krwawego stłumienia buntu, co wykonano aż nadto
gorliwie: zginąć miało około 100 tys. chłopów.
Akcja
Wroga publicznego zaczyna się kilka lat po tych wydarzeniach, co prawda
na ziemiach, których wojna chłopska nie ogarnęła, ale duch rebelii
kieruje bez wątpienia bohaterem sztuki, Michaelem Kohlhaasem. „Wróg” żył
naprawdę, nazywał się nieco inaczej – Hans Kohlhase, i mieszkał na
terenie dzisiejszego Berlina. Kiedy jechał na targ w Lipsku, saski
junkier zajął mu bezprawnie parę koni. Dwa lata upominał się handlarz o
sprawiedliwość, aż w końcu ze zbrojnymi kompanami zaczął szukać jej na
własną rękę. Musiał mieć spore poparcie wśród ludu, skoro grasował w
Saksonii i Brandenburgii przez 6 lat, póki w roku 1540 nie został
schwytany i stracony.
Jego dziejami zainteresował się Heinrich
von Kleist, pisarz rodem z Frankfurtu nad Odrą. O świecie w którym żył, z
pewnością powiedziałby, że nie tylko coś, ale w ogóle wszystko jest z
nim „nie tak”. Całe jego dorosłe życie upłynęło pod znakiem wojen z
rewolucyjną, a później napoleońską Francją. Bonaparte dawał liczne
przykłady jak zwyciężać mamy, żadne jednak ze zwycięstw nie było równie
druzgocące jak to pod Jeną i Auerstädt, gdzie pruska machina wojenna
jednego październikowego dnia 1806 roku została dosłownie rozniesiona.
Kraj się załamał, potężne twierdze poddawały się bez wystrzału nawet
małym oddziałom francuskim. Nam to się podobało, bo otworzyło
Dąbrowskiemu drogę do Polski, ale poza tym nikt w Europie nie cieszył
się z przemarszu Wielkiej Armii. Ktoś nie śpi, żeby spać mógł ktoś –
Polakom traktat w Tylży dał namiastkę państwowości, upokorzeni zaś nim
Prusacy zapałali żądzą zemsty. Kleist, osobnik i tak niezbyt
zrównoważony, miał do niej dodatkowe powody: pod bramami Berlina
aresztowali go żandarmi i wywieźli ciupasem do Francji, skąd z wielkim
trudem uwolniła go siostra. Pod historycznym kostiumem jego utworów wre
zatem wściekłość i na okupantów, i na bezsilne Prusy, wymagające
natychmiastowej reformy. W tym samym roku 1808, kiedy Polacy pomagali
cesarzowi ujarzmić Hiszpanów, Kleist zaczął pisać nowelę o handlarzu
koni z myślą o swoim kraju, w którym jednostka nie jest chroniona przed
samowolą.
Kohlhaas nie jest postacią jednoznaczną. Byłby wzorem
cnót, gdyby nie fanatyzm, z jakim upominał się o swoje. Ogrom
nieszczęść, które wywołał, rażąco góruje nad sumą jego krzywd. Gdy
średniowieczny kupiec wracał żywy z wyprawy, uważał się za szczęściarza;
mogli go po drodze napaść rycerze-rabusie, przy których von Tronka,
zadowalający się parą koni to całkiem ludzki pan. Pisarz nie każe
bohaterowi zabierać bogatym i rozdawać biednym, nie ukrywa, że „poczucie
sprawiedliwości uczyniło zeń zbójcę i mordercę”. To nie Robin Hood, ale
ktoś w rodzaju Hamleta – chce świat przywrócić do normy, ale w końcu
gubi innych i siebie; świat tymczasem pozostaje taki jaki był. Ustami
swoich postaci (żona Lisbeth, Luter) autor przemawia handlarzowi do
rozumu, już to powołując się na Ewangelię, już to przemawiając do
zdrowego rozsądku, ale w gruncie rzeczy czuje w nim pokrewną duszę.
Kohlhaas jest romantycznym buntownikiem, jak Karol Moor ze Zbójców, tyle
że Kleist unika Schillerowskiej retoryki. Z nowoczesnością łączy go
styl, pozornie beznamiętny, który można byłoby nazwać kronikarskim,
gdyby nie urzędnicza wręcz drobiazgowość opisów. Nic dziwnego, że
zachwycał się nim Kafka, którego Józef K. toczy podobną walkę ze światem
i przegrywa.
Kulturę zachodnią
nadal ta opowieść przyciąga. Od połowy XX wieku rośnie liczba jej
przeróbek literackich, adaptacji scenicznych i filmowych; obecnie idzie
już w dziesiątki. A przecież, cokolwiek mówić, ta druga połowa była
spokojniejsza niż pierwsza. Może staliśmy się wrażliwsi i częściej
uważamy, że jest „nie tak”. Nie przypadkiem film Volkera Schlöndorffa
Michael Kohlhaas – buntownik zaczyna się od dokumentalnych zdjęć
paryskiego maja 1968 i starć w Sajgonie. Kilka lat temu francuską wersję
nakręcił Arnaud des Pallières. Sztuki o Kohlhaasie powstają głównie w
Niemczech; dwie jednak napisali Węgrzy: mieszkający w Rumunii András
Sütő (Niedziela palmowa pewnego handlarza koni, 1973) oraz właśnie
István Tasnádi. W 1999 r. reżyser Árpád Schilling wystawił jego Wroga
publicznego w najważniejszym krajowym teatrze im. Katony. Duży nacisk
położył autor na obraz i poetyckie słowo – do wzmocnienia muzyką.
Uwydatnił też cynizm wielmożów, za nic mających prawo i religię – te
służą tylko do utrzymania poddanych w ryzach. Ale byłaby to jeszcze
jedna wersja Kleistowskiej historii, gdyby nie pomysł, żeby opowiedziały
ją konie. Tak, ta para nieszczęsnych koni, która przewija się przez
całą nowelę, ale nie znaczy nic poza równowartością w pieniądzach. W
sztuce obserwują one, co człowiek wyrabia z nimi i z całym tym światem.
Pomysł poniekąd w duchu dzisiejszych czasów, kiedy coraz lepiej
dostrzegamy wspólnotę wszystkich istot żywych. Tasnádi myślał pewnie o
podobieństwie losów tych, którzy są na dole – służą innym, noszą ich na
grzbiecie i zawsze są bici. Kohlhaas cierpiał, ale tylko moralnie i
materialnie; naprawdę obrywają istoty mu podporządkowane – obity ciężko
pachołek Herse czy batożone i głodzone konie.
Patrzymy na to i
mówimy: coś tu jest nie tak, albo: „świat wypadł z formy”. A może nigdy
nie był w formie, bo formy nigdy nie było, i zawsze trzeba ją dopiero
stworzyć? To jakoś najczęściej udaje się najsilniejszym; słabsi – cóż,
muszą się jakoś dostosować. A najsłabsi dostają baty.
Jerzy Czech
—
Pozdrawiam
Barbara Święcicka
Edukatorka teatralna
Biuro Promocji i Edukacji
Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie
barbara.swiecicka@teatr.olsztyn.pl
tel. (89) 527 59 59 wew.46